Sprawa wygląda nieco inaczej, kiedy śmierć nastąpiła w domu lub innym miejscu. W takim przypadku należy zadzwonić do lekarza, który stwierdzi zgon i wystawi ową kartę. W następnej kolejności należy skontaktować się z zakładem pogrzebowym, który zajmie się transportem ciała do chłodni. Będzie ono w niej spoczywać do dnia
Sentencje Życie I Śmierć. Śmierć to czas, w którym go znajdujemy. Dłoniom daleko, sercu zawsze blisko 74. Po drugiej stronie. Dowód na życie po śmierci Prawe książki from „życie to czas, w którym szukamy boga. Kiedy umierasz, to problem wszystkich, tylko nie twój. Życie jest jak jazda na rowerze. Zupełnie Tak Jakbyś Ostrzył Ołówek, By Go Ponownie Użyć. Tragedią życia nie jest śmierć, ale to czemu pozwalamy umrzeć w sobie, kiedy żyjemy. Na finiszu życia i w jego rozliczeniu końcowym, liczy się jakość i intensywność przeżytego czasu, a nie jego długość. Śmierć jest człowiekowi pewna, ale jej godzina nieznana; Norman Cousins Wasz Czas Jest Ograniczony, Więc Nie Marnujcie Go, Żyjąc Cudzym Życiem. Mors malum non est, sola ius aequum generis humanis Wieczność to czas, w którym go posiadamy”…. Sposób, w jaki spędzasz każdy kolejny dzień, kiedyś zsumuje się na sposób, w jaki spędziłaś życie”. Jak Sami Się O Siebie Troszczymy, To W Ten Sposób Pomagamy Światu I Innym! Miłość nie kończy się u bram śmierci żyjecie kochani w naszych sercach i pamięci. Zawsze narzekamy, że życie jest takie krótkie, a zachowujemy się, jakby nie miało końca. Mors est quies viatoris, finis est omnis laboris. To Myśli O Wszystkim Tym Co Spotyka Nas Na Co Dzień I Co Sprawia, Że Nasze Dni Zyskują Lub Tracą Barwy. Śmierć to czas, w którym go znajdujemy. Ci ludzie zdają się bardziej obawiać życia niż śmierci. 5.”życie kurczy się lub rozszerza proporcjonalnie do czyjejś odwagi.” anais nin. Kiedy Umierasz, To Problem Wszystkich, Tylko Nie Twój. Kto się boi śmierci, nie nadaje się też do życia na świecie. Inne cytaty tego autora człowiek życie i śmierć. Aforyzmy o przemijaniu, cytaty o śmierci i o śladach jakie zostawiamy na ziemi.
Okazuje się, że mały podręcznik, który ze sobą nosił, powstrzymał pocisk. Ryota ucieka z pomieszczenia, pozostawiając Chiaki samą z Junko i Izuru. Chwilę po tym, dziewczyna spogląda na Izuru, pytając się czy jest on Hajime. Odcinek 09 - Chisa Yukizome się nie uśmiecha [] Chiaki się uśmiecha i pyta co mu się stało z włosami.
O umieraniu, śmierci i jej oswajaniu oraz o "wesołym cmentarzu" w Rumunii mówi o. Tadeusz Rostworowski SJ w rozmowie z Agnieszką Malatyńską-Stankiewicz. Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz: Ojciec cały czas się uśmiecha, a przecież mamy rozmawiać o śmierci. o. Tadeusz Rostworowski SJ: To wszystko z powodu doświadczenia Rumunii. Przebywałem tam przez 16 lat i znalazłem w tym kraju, w miejscowości Sapanta, tzw. wesoły cmentarz. Wesoły, czyli jaki? O kolorowych nagrobkach, na których epitafia zostały napisane w formie żartu. Nagrobki są malowane, metodą Nikifora, czyli w stylu naiwnym, a obok obrazków znajdują się zabawne teksty, np.: "Tu leży moja teściowa, gdyby żyła o trzy dni dłużej ja bym leżała obok niej" i podpis piszącej. Albo na grobie jest rysunek bez perspektywy, mężczyzna siedzący przy stole, a przed nim butelka i traktor zabawka. Obok napis wierszem, że dobrze naprawiał traktory, ale umarł z przepicia. Albo rysunkiem przedstawiony jest wypadek, w jakim zginęła dziewczynka, a obok złorzeczenie wobec kierowców, którzy przyjeżdżają z miast i potrącają pieszych. Co Ojciec czuł, idąc pierwszy raz przez ten cmentarz? Szok, zdziwienie, ciekawość, wręcz zdumienie. Przypominałem sobie polskie powiedzenie, "aby nie robić szopek z pogrzebów". Tak. Ale słyszałem, że jeszcze można znaleźć podobne w Ameryce Południowej; w Meksyku i Boliwii także na cmentarzach są kolorowe nagrobki. Skąd się wziął w Rumunii wesoły cmentarz? Pojawił się na początku XX wieku, zapoczątkował go ksiądz grekokatolicki, który zaczął chować ludzi w Sapancie, wsi położonej niedaleko Ukrainy, nieopodal rzeki Tisy. Sprowadził ludowego artystę, który kolorowymi malunkami ozdabiał groby i opisywał zabawnym wierszem życie pochowanych. Spodobało się to i tak zostało. Zapotrzebowanie społeczne sprawiło, że już kolejne pokolenia rodziny malarza się tym zajmują; tradycja we wsi pozostała. Tylko dawniej miało to większe znaczenie. Teraz jest oryginalne, ale już na siłę. Weszła komercja. Taki cmentarz Ojcu odpowiada? Jako idea tak. Z czasem jednak wesoły cmentarz stał się miejscem turystycznym, co zabrało mu wiele z autentyczności. Teraz wszystko jest trochę naciągane, pod turystów. Zrobił się biznes? Tak. Cała wioska wywiesza na płotach do sprzedaży swoje produkty: dywany, skóry, swetry. Im bliżej cmentarza, tym oferta większa. Komercja kwitnie i już wesoły cmentarz nie zachwyca tak, jak za pierwszym razem. Przyjechał Ojciec do Rumunii w 1992 roku. Na początku zamieszkałem z innymi braćmi w bloku, w dwóch mieszkaniach, nie mieliśmy domu zakonnego. Kiedy umarł jeden z naszych sąsiadów, okazało się, że zwyczajem jest, iż wszyscy sąsiedzi idą na pogrzeb. Po pogrzebie przy bramie cmentarza stał ktoś z rodziny zmarłego z baniakiem mocnej śliwowicy, takiej od 60 stopni w górę. Kto wychodził, dostawał duży kieliszek, wypijał i coś mówił. Niestety, nie znałem wtedy jeszcze rumuńskiego i za bardzo nie wiedziałem, o co chodzi. Dowiedziałem się później, że wypijając śliwowicę mówili: "Aby pan Bóg odpuścił grzechy temu, kogo położyliśmy w grobie". Gdyby ktoś nie wypił, to znaczy, że zmarłemu źle życzy. W północnej Rumunii, a więc tam, gdzie znajduje się wesoły cmentarz, zauważyłem jeszcze, że groby znajdują się także obok domów. Na Mazurach stare domy także mają swoje cmentarze, nie w najbliższym sąsiedztwie, ale na ogół pod lasem, kilkadziesiąt metrów od domu, aby życie toczyło się pod okiem umarłych. Wolno w Rumunii grzebać zmarłych poza cmentarzem? Widać wolno. Dowiedziałem się, że bardzo ryzykowne jest np. zgodzenie się w Rumunii, by na naszym polu ktoś pochował swojego bliskiego, bo mógłby później dochodzić, że pole jest jego. Jak jest w innych kulturach? Nie wiem. Ale będąc u mojego brata na misji w Afryce zauważyłem, że tamtejsi ludzie boją się duchów zmarłych, przez co ich cmentarze są bardzo skromne, ledwo widoczne. Gdy odwiedzałem grób kardynała Kozłowieckiego, stanąłem na wielkim polu koło katedry, gdzie pokazano mi jedynie kupkę ziemi i nic więcej, żadnego znaku, kto jest tam pochowany. Ale z drugiej strony wiem, że gdy w Afryce umiera człowiek, ludzie mówią, że "odchodzi biblioteka". Od dwóch lat pomaga Ojciec pacjentom Kliniki Paliatywnej Szpitala Uniwersyteckiego. Dlaczego? Piszę pracę na temat śmierci i chcę ją napisać także w oparciu o doświadczenia. Dlatego rozmawiam z tymi, którzy umierają, lub którzy tam leżą złożeni ciężką chorobą. Wiedzą, że umierają? Na ogół nie. Wszyscy mają nadzieję na życie. Lekarze mówią, że odchodzimy od pojęcia śmierci. Teraz istnieje medykalizacja, aż do końca. Bez przerwy mówi się o leczeniu, tak jakby śmierci nie było. Tłumaczy się pacjentom, że ich ratujemy, a nie, że pomagamy im w miarę bezboleśnie umrzeć. Widać, że nie jesteśmy oswojeni ze śmiercią? Nie. Rozwój w Ameryce świeckiej tradycji Halloween oraz pokazywanie w telewizji łatwego zabijania jest wynikiem lęku przed śmiercią. Dzięki pracy w Klinice Paliatywnej nauczyłem się, że śmierć jest wejściem w pewien wymiar tajemnicy. Musi być godna, bo zamyka życie człowieka. Człowiek dokonuje wyboru w opowiedzeniu się za konkretnymi wartościami, a jego śmierć jest rozumiana w kontekście psalmu 90 wersetu 12: "Naucz nas liczyć dni nasze, abyśmy posiedli mądrość serca". Przebywając wśród umierających ludzi, można zauważyć, że oni widzą, co innego niż my; mają inny wzrok, wpatrzony w jeden punkt. Może jest to wymiar dochodzenia do tej ostatecznej mądrości. Znam tylko jeden przypadek, gdzie mężczyzna w oświadczeniu napisał, że przyszedł do szpitala, by godnie umrzeć i nie chce leków podtrzymujących życie. Jednak taka postawa jest rzadkością. Był niepraktykujący. Wieczorem go spytałem, czy chce się pojednać z Bogiem. Chciał, udzieliłem mu sakramentu chorych. Rano już nie żył. Pamiętam też kobietę, która wiedząc, że odchodzi, miała jedno marzenie: by córce i jej narzeczonemu udzielić błogosławieństwa. Zdążyła. Pielęgniarki płakały, a ona błogosławiąc córce prosiła tego mężczyznę, aby zawsze jej dziecko dobrze traktował. Umarła chwilę potem, z ręką pod głową, tak jak zasypia dziecko. Takie historie rzadko się zdarzają, raczej ludzie boją się śmierci, odwlekają moment pojednania z Bogiem. Ojciec boi się śmierci? Nie, nie boję się. Może jestem jeszcze młody, mam 55 lat. Ale kontakt z umierającymi uzmysławia mi, że na śmierć trzeba być przygotowanym. Czyli? Żyć w łasce uświęcającej, w stanie przyjaźni z Panem Bogiem. A jeśli to niemożliwe, żyć w zgodzie z własnym sumieniem. Dziadka mojej bratowej, który wezwał mnie poprzez rodzinę, abym odprawił przy nim mszę świętą. Przyjechałem z ociąganiem, bo to było daleko, poza Krakowem. Ołtarz zrobiłem tuż obok jego łóżka. Jeszcze bił się w piersi w momencie aktu pokutnego, a jak się msza skończyła, to już nie żył. Jak umierają niepogodzeni z losem? Niespokojnie. Wiele śmierci widziałem, każda jest inna, jest jakby inną tajemnicą. Czujemy respekt, bo tak naprawdę nie możemy określić, kiedy dokładnie śmierć nastąpi podczas aktu umierania. Czasem lekarzom się wydaje, że mogą określić czas. A tu tymczasem wymiar śmierci, ten akt dopełnienia życia człowieka, niezależnie od rozwoju nauki nadal pozostaje tajemniczy. Łatwiej umierać wierzącym? Trudno mi mówić o śmierci niewierzących, bo nie doświadczyłem takiej. Ale widziałem, że wiele osób, które za życia uchodziły za niewierzące, pojednały się z Bogiem w obliczu śmierci. Jak trwoga, to do Boga? Może tak. Ale jest to ostatni moment, by coś zmienić. I wielu uchodzących za niewierzących, zdążyło uczynić ten ważny krok. Niemal w ostatniej chwili, ale jednak. Umierając wierzący idą na spotkanie z Panem. Idziemy, bo nie mamy wyjścia. Ale nie wiemy, co tam jest, po tej drugiej stronie. Nie wiemy. Dla niewierzących czarna dziura, otchłań, nicość. Wiara daje jednak nadzieję, że to nie jest koniec. W Rumunii, gdy ktoś umarł, mówiono, że przeszedł w nicość. Ta formuła budziła we mnie ogromny sprzeciw, bo jak w nicość? Teraz, gdy zgłębiam te problemy, już wiem, że dla Rumunów nicość oznaczała inną formę istnienia. Przypominam sobie śmierć jednego z naszych jezuickich naukowców, który przetłumaczył dzieła Arystotelesa, był profesorem wielu uniwersytetów, w Rzymie, USA, Brazylii. Wydawało nam się, że się zbliża do wymiaru śmierci, więc staliśmy wkoło niego. Ktoś się do niego zwrócił, ale on myślał, że po imieniu, uniósł się i powiedział: ja jestem profesor, doktor. Wtedy wyglądało to komicznie, bo w obliczu śmierci tytuły nie pasują. By jednak stał się dzieckiem, Pan Bóg ofiarował mu 5 miesięcy leżenia w łóżku. Siostra zakonna musiała zajmować się nim jak oseskiem. Ostatniego wieczoru zapytała, jak go ułożyć, bo miał już wiele odleżyn, a on na to, że mu wszystko jedno, bo już nic nie czuje. Umarł w nocy, we śnie. Umrzeć we śnie to jest najpiękniejsza śmierć? Nie wiem. Może? Według mitologii greckiej Tanatos, bóg śmierci, był bratem rodzonym Hypnosa, boga snu. Często jest tak, że jak dziecko się rodzi, to poprzez sen budzi się do życia. Natomiast, gdy stary człowiek umiera, poprzez sen zamierają w nim funkcje życiowe. Przez sen się człowiek budzi do życia i przez sen odchodzi z tej ziemi. Coraz więcej umiera młodych. Dramat ludzi, którzy odchodzą w sile wieku, jest spotęgowany bólem rodziny, która zostaje. Nikt nie może się z tą śmiercią pogodzić. Agonia umierającego jest wtedy na ogół przedłużona boleścią najbliższych. Umierający wiele wysiłku wkłada w odchodzenie, bo rodzina nie chce go puścić. Smutne, a Ojciec nadal się uśmiecha. Bo będąc wśród umierających wiem, że potrzebują oni też radości. Nie chodzi tu o banalizowanie sytuacji, ale o uśmiech. Niektórzy się pocieszają, że własną śmierć można jakoś "przeżyć". Przecież się przydarzyła wszystkim przed nami. Zabawne stwierdzenie. Lecz każdy dzień przybliża nas do śmierci. Ale my nie chcemy odejść. Nie. My chcemy żyć. Lekarz mnie kiedyś poprosił, żeby porozmawiać z chorym, który ma już dni policzone, ale zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy. Porozmawiałem. Zrozumiał. Kiedy pogodził się z tym, że umiera, postanowił wrócić do domu i umrzeć wśród swoich, co się rzadko zdarza. Większość umiera w szpitalu. I to jest ukrywaniem śmierci. Jakby chciał Ojciec umrzeć? Nie wiem. Patronem śmierci jest św. Józef. Będę się do niego modlił o dobrą śmierć. Jaka to jest dobra śmierć? Spokojna, wśród najbliższych, w trakcie ich modlitwy. Bo śmierć jest przygotowaniem do spotkania z Panem. A gdyby ojca pochowali na takim wesołym cmentarzu jak ten w Rumunii? Czemu nie. Mam poczucie humoru, mogę z dystansem patrzyć na siebie. Tylko, aby portret się malarzowi udał. Bo jako syn malarza i malarki trochę się na tym znam. A jak by brzmiało Ojca epitafium? "Ufałem Bożemu Miłosierdziu i... spotkałem Ojca". Źródło: Tajemnica śmierci,
– Kiedy zdasz sobie sprawę z tego, że śmierć lub szpital to jedyny możliwy koniec, to stajesz się dobrym żołnierzem, bo na niczym ci już nie zależy. Taka jest prawdziwa wojna
Natalia Płytki wdech i wydech co chwilę przerywa kaszel. Zatyka tak, że Natalia się dusi. Są dni kiedy walczy o każdy oddech i pluje krwią. Ciężko jej zmusić się do jedzenia i przełknąć cokolwiek, kiedy w płucach zalega ropa gęsta jak klej. Mukowiscydoza to choroba genetyczna. Niestety, nieuleczalna. Natalia ma skończone 18 lat. Ma delikatne rysy twarzy i długie włosy. Często zmienia ich kolor. Teraz jest blondynką. Przez lata nie akceptuje swojej choroby. Udaje, że jej nie ma. Jest bardzo wrażliwa. Gdy jest wśród rówieśników, nie daje po sobie poznać, że coś jej dolega. Mimo że i tak wiedzą. Nie chce litości. Chce żeby traktowali ją normalnie. Tak też stara się żyć. Gra na trąbce, gitarze, skrzypcach, pianinie i akordeonie. Lubi też śpiewać. Niedawno zrobiła prawo jazdy. Nie załamała się, gdy powinęła jej się noga na maturze z języka polskiego. Niedługo przecież będzie mieć poprawkę. Chce iść na studia. Gorsze chwile maskuje uśmiechem. Jest rozbrajający. W czerwcu pierwszy raz publikuje na swoim profilu zdjęcie z rurką z tlenem. Jej mama wie, że to musiało ją wiele kosztować. Natalia już nie ukrywa choroby. Jest coraz słabsza. Wkrótce ma jechać na badania do Zabrza. Jest szansa, że zostanie zakwalifikowana do przeszczepu płuc. Nikt jeszcze nie wie, że zbliża się koniec. Natalii zostały dwa miesiące życia. Foto: Archiwum rodziny / Materiały prasowe Natalia Foto: Archiwum rodziny / Materiały prasowe Natalia * Scena ze szpitala: gdy Patrycja trzyma siostrę za rękę, ta szepcze do niej. „Zawsze będziemy razem. Zawsze”. Potem odchyla głowę w bok i umiera. * Wrzucam drugi bieg, auto ledwie się toczy. Pochylam się nad kierownicą, wypatrując adresu zapisanego w komórce. Nie wiem, czy nie zabłądziłem. Gdy dojeżdżam do końca wąskiej uliczki, otoczonej domami, brama wjazdowa sama się rozsuwa. Czyli to jednak tu. Chwilę potem wita mnie niska, drobna rudowłosa dziewczyna. Niebieskie dżinsy i miedziowa luźna bluza. Pierwsza wyciąga rękę i nieśmiało się uśmiecha. Delikatny uścisk. „Dzień dobry, jestem Patrycja. Mama już na pana czeka”. Patrycja ma lekko zachrypnięty głos, duże oczy i bardzo dojrzałe spojrzenie jak na swoje 17 lat. Prowadzi mnie na taras, gdzie wychodzi do nas jej mama, Anna. Siadamy przy stole z kawą. Wkrótce potem poznaję historię Patrycji i jej o ponad rok starszej siostry, Natalii, która zmarła 13 sierpnia. Anna uśmiecha się, kiedy opowiada o córkach. Często jednak po jej policzkach spływają łzy. * Koniec 2002 r. Natalia rodzi się w Andrzejki. Mocno się poci i często kaszle. Zero odporności. Gdy ma miesiąc, po raz pierwszy przechodzi zapalenie płuc i trafia do szpitala. Kolejne miesiące to ciągłe wizyty u lekarzy. To pierwsze dziecko Anny. Nie zdaje sobie sprawy, że sytuacja nie jest normalna. Anna marzy o dużej rodzinie. Szybko decyduje się na drugie dziecko. Kiedy na początku 2004 r. rodzi Patrycję, nie wie jeszcze, że Natalia choruje na mukowiscydozę. I że Patrycja, która ma te same objawy, będzie cierpieć na to samo. Wie jednak, że coś jest nie tak. Dlatego szuka pomocy. Lekarze trafną diagnozę stawiają dopiero cztery miesiące później. W dzień matki. Wtedy też Anna i jej mąż Paweł, dowiadują się o chorobie córek. Słowa lekarzy do nich nie trafiają. „Mukowiscydoza jest ciężką chorobą” – słyszą od lekarki. „Musicie się na to przygotować. Korzystajcie z pomocy psychologów i nie odrzucajcie żadnego wsparcia”. – Powiedzieli nam, jak będzie wyglądało leczenie i gdzie mamy się zgłosić – mówi Anna. Szybko trafiają do kliniki w Karpaczu, która przez lata będzie ich drugim domem. Wiedzą, że będzie ciężko. Ale nie wiedzą, jak bardzo. POLECAMY: Niewiarygodna. Historia zabójstwa w butiku Ultimo Dzieciństwo Rodzina Kaniewskich żyje na walizkach. Przerwy między kolejnymi wizytami w szpitalu nie są długie, bo dziewczynki ciągle chorują. Każdy dzień zaczynają tak samo. Od inhalacji rozszerzających płuca, fizjoterapii i ćwiczeń oddechowych. Patrycja patrzy jak Natalia przykłada do ust maskę z tubą, przez którą leci para. 15 spokojnych wdechów. Zaraz będzie jej kolej. Krótka przerwa i jeszcze raz to samo. Potem jest garść tabletek. Leki przed śniadaniem, w trakcie jedzenia i chwilę po. Biorą witaminy i enzymy. Nie lubią tego, bo tabletki je zapychają i odbierają apetyt. Często się buntują i zaciskają zęby, żeby żadna kapsułka nie mogła się prześlizgnąć. Wiedzą jednak, że nie ma innego wyjścia. Ale i tak niechętnie przełykają każdą kolejną pigułkę. Anna nie musi ich pilnować. Same to robią. Potem znów są inhalacje, które w ciągu dnia trzeba powtarzać kilkukrotnie. I obowiązkowe oklepywanie po plecach, które z czasem zostaje zastąpione przez specjalną kamizelkę, dającą ten sam efekt. Siostry korzystają z niej na przemian, do czasu aż lekarze zakładają im gastrostomię. Wtedy też pokarm za pomocą drenu trafia prosto do ich żołądka. Obie muszą przybrać na wadze i uzupełnić kalorie. „Jest w miarę, mogło być gorzej” – wypala Patrycja, gdy ktoś pyta, jak się czuje. Natalia odpowiada podobnie. To wojowniczki. Foto: Archiwum rodziny / Materiały prasowe Patrycja i Natalia * Natalia i Patrycja uczą się w podwrocławskim Kiełczowie. Rok szkolny z reguły zaczynają w klasie z innymi dziećmi. Poranny rytuał zajmuje im ponad dwie godziny, dlatego często spóźniają się na pierwszą lekcję. Malują się, by ukryć cienie pod oczami. Ich kaszel zwraca jednak uwagę. Szybko pojawiają się pytania: „Jesteś chora? Po co te tabletki? Co to za inhalator? Czy to zaraźliwe?”. Reakcje dzieci są różne. Najczęściej nie odsuwają się od nich, tylko okazują wsparcie i angażują w charytatywne akcje. * Mimo choroby siostry chodzą na lekcje wuefu. Są oceniane jak inni. Patrycja ma satysfakcję, kiedy kończy bieg na 100 metrów, choć gdy mija metę, jeszcze długo mocno dyszy. Ocena nie ma znaczenia. Z każdym rokiem ich płuca są jednak coraz słabsze. Aż w końcu nie mogą ćwiczyć. * Dziewczyny jak gąbka chłoną wszystkie infekcje. Gdy chorują, przechodzą na indywidualne nauczanie. Często nie wracają do szkoły już do końca roku. Ich dom zamienia się w szpital i szkołę. Koledzy i koleżanki z klasy czasami je odwiedzają. Wcześniej Anna upewnia się jednak, czy są zdrowi. Trzyma rękę na pulsie. Musi. * Natalia gorzej się czuje. Z trudem łapie oddech i mocno kaszle. Kolejne zapalenie płuc. Znów czeka ją szpital. Gdy wkłada rzeczy do torby, do jej pokoju jak bomba wpada Patrycja ze swoją walizką na kółkach. „Jadę z tobą. Spakowałam już kosmetyki i inhalacje, ty bierz ciuchy. Razem będzie nam raźniej”. Patrycja nie musi jechać do szpitala. Ale chce. Dla Natalii. Wcześniej ona robiła dla niej to samo. Taka sytuacja powtarza się dość często. To standard. Między nimi jest niezwykła więź. Są nie tylko siostrami, ale też najlepszymi przyjaciółkami. Najlepiej znają swoje słabości, które chciałyby ukryć przed całym światem. Jedna za drugą wskoczyłaby w ogień. Często się też kłócą. O wszystko. O ubrania, kosmetyki albo o to, że Natalia gra na skrzypcach, gdy Patrycja ogląda telewizję. Nie potrafią jednak długo się na siebie gniewać. Nigdy nie wiadomo, która pierwsza wyciągnie rękę na zgodę. Foto: Archiwum rodziny / Materiały prasowe Natalia i Patrycja przed kliniką w Karpaczu * Patrycja nie chce nagrać krótkiego filmu, który ma im pomóc w zbiórce 1 proc. „Nie chcę, żeby wszyscy widzieli, jak teraz wyglądam”. Natalia siada naprzeciwko niej. Patrzy jej w oczy. „Wiem, też mi się to nie podoba, ale musimy”. * Lato 2019. To jedne z ich ostatnich wspólnych wakacji. Mają zabezpieczone leki, inhalacje, pompy żywieniowe i tlen. Wszystkie rzeczy z listy odhaczone. Rodzice wiedzą też, gdzie zgłosić się po pomoc, gdyby dziewczynki, które są już nastolatkami, gorzej się poczuły. Ledwo domykają bagażnik samochodu. Ruszają do Włoch. Patrycja spełnia tam jedno ze swoich marzeń. Leci z tatą paralotnią nad połyskującym w blasku słońca jeziorem Garda. Gdy patrzy na świat z góry, zapomina o chorobie. Jest szczęśliwa. Natalia też chce spróbować. Może to jedyna taka okazja. Prosi mamę, by poleciała razem z nią. Anna ma lęk wysokości, dlatego broni się przed prośbą córki. „Mamo, zaszalejmy. Wszystkie lęki trzeba przełamywać. Ja też przełamuję swoje”. Gdy lecą, Patrycja z tatą z dołu machają do nich i nagrywają je telefonem. POLECAMY: Polska na łańcuchu. Reportaż o traktowaniu zwierząt Pożegnanie Lipiec, sierpień. To ma być tylko kolejna wizyta w szpitalu. Są przekonani, że zaraz zacznie działać antybiotyk i Natalia wróci do domu. Do swoich zwierząt, które wspólnie z Patrycją tak kochają. Mają rybki, kota, trzy psy i żółwia. A od niedawna także królika, którego Natalia wybłagała u rodziców. Ona sama przeczuwa jednak najgorsze. Tym razem antybiotyk nie pomaga. Natalia nie ma siły mówić. Nie może oddychać ani spać. Nie ma poprawy. Nie wróci już do domu. Patrycja leży dwie sale obok. Podskakuje na łóżku, gdy przychodzi SMS od siostry. „Cieszę się, że już nie gorączkujesz”. Odpisuje: „A jak ty się masz?”. Wpatruje się w telefon. Ale nie dostaje odpowiedzi. W końcu zasypia. Foto: Archiwum rodziny / Materiały prasowe Natalia na kilka dni przed śmiercią * Słoneczne przedpołudnie. Z okna sali szpitala w Karpaczu, w której leży Natalia, widać Śnieżkę. Anna zmienia Pawła przy łóżku córki. Teraz ona z nią z zostaje. Paweł może wracać do pracy. Wsiada do samochodu. Zostawia klinikę daleko w tyle. Kiedy Anna podaje Natalii wodę, ta traci przytomność. Wypuszcza szklankę z rąk. Anna naciska czerwony guzik. W sali szybko zjawiają się lekarze, którzy dają dziewczynie zastrzyk, po którym wraca jej świadomość. Robią serię badań. Doktor patrzy na Annę i prosi, by poszła z nim do gabinetu. „Gazometria jest bardzo wysoka. Rośnie dwutlenek węgla. Natalia będzie traciła i odzyskiwała przytomność. Musimy się nastawić, że ją stracimy”. Nic już nie da się zrobić. Anna dzwoni do męża. „Wracaj szybko”. * Patrycja zachwyca się przyrodą. Podziwia widoki, które ma na wyciągnięcie ręki. Została wcześniej wypisana ze szpitala. Chodzi z ciocią po Kolorowych Jeziorkach w Rudawach Janowickich, gdy rodzice dzwonią, żeby przyjechała do szpitala. Nie wdają się w szczegóły. Jedzie tam. Jeszcze nie wie, że Natalii zostało niewiele czasu. Że to będzie ich pożegnanie. Niedługo potem przy Natalii jest cała rodzina. Są z nią do końca. * Natalia zostawia bliskim list, który czytają, gdy jej już nie ma. Pisze w nim: „Gdy zabraknie kiedyś mnie, nie płacz, lecz uśmiechnij się. Pamiętaj dobrze chwile te, w których mocno tuliłam cię. Aniołem waszym chcę na zawsze być, byście mogli codziennie o mnie śnić. Na skrzydłach się wysoko wzniosę i miłość w darze wam przyniosę. Dzięki wam jestem, jaka jestem. Mam siłę do walki, ale też nadzieję. Nadzieję na to, że kiedyś tam odnajdziemy się i powiemy głośno »kocham cię«”. – Natalia napisała ten wiersz, jakby przeczuwała, co się stanie – mówi Patrycja. Tęskni za siostrą. Wciąż czuje jej obecność. Obiecuje jej, że będzie walczyć dalej i nigdy się nie podda. Foto: Archiwum rodziny / Materiały prasowe Patrycja Bez refundacji 13 września, miesiąc po śmierci Natalii, Patrycja otrzymuje pierwszą dawkę niezwykle skutecznego, ale bardzo drogiego leku. Dwie tabletki rano i jedna wieczorem. Miesięczna kuracja kosztuje 80 tys. zł. W Polsce lek nie jest refundowany, jak na przykład w Czechach czy Niemczech. Chorzy muszą płacić z własnej kieszeni. A lek trzeba brać do końca życia. – Gdyby ten lek był refundowany, prawdopodobnie obie dawno byśmy go dostały. I Natalia by żyła. Jedyną przeszkodą były pieniądze – mówi Patrycja. – Prawdziwe życie jest trudne. Czasu nie można cofnąć. Odkąd Patrycja bierze lek, mniej się męczy, swobodnie oddycha i lepiej mówi. Nie musi łapać powietrza. – Mogę bez zadyszki kilka razy wejść i zejść po schodach. Wcześniej płuca nie wyrabiały. Już się nie boję, że się uduszę. Patrycja szybko przywyka do nowej sytuacji. Nie chce już, żeby było jak dawniej, żeby znów było źle. Chce żyć. W internecie trwa zbiórka na jej leczenie. Inni chorzy też zbierają. – Nie może być tak, że kto ma większe zasięgi, ten będzie żył – mówi Patrycja. POLECAMY: Kulisy zatrzymania niemieckich studentów. "Zabawimy się z nimi" Igrzyska śmierci Gdy do ministerstwa zdrowia trafiają petycje w sprawie refundacji leku, chorzy na mukowiscydozę i ich rodziny ciągle słyszą, że trwają negocjacje z producentem. Żadnego efektu nie ma do dziś. Tik tak. Tik tak. Zegar tyka. Tymczasem kolejni chorzy umierają. Nikt nie chce być następny. Nikt. * Patrycja uciska nos zatyczką, a rurkę, którą trzyma w ręku, wkłada do ust. Zamyka oczy i spokojnie oddycha. Na sygnał pielęgniarki, bierze głęboki wdech i z całej siły wydmuchuje powietrze. I jeszcze raz. Ostatnia próba. Potem opada z sił. Kaszle, gdy wyciąga rurkę i zdejmuje zatyczkę. Wyniki spirometrii są lepsze niż dwa miesiące temu. Ma wydolność płuc na poziomie 45 procent. * Patrycja lubi wędkować, grać w tenisa stołowego i lepić z plasteliny. Dobrze gotuje i ma bzika na punkcie zwierząt. Jest w siódmym niebie, gdy ktoś zabierze ją do zoo albo do sklepu zoologicznego. To dla niej odskocznia od choroby. – Chcę normalnie oddychać – słyszę od niej, gdy pytam o jej marzenia. W przyszłości chciałaby mieć męża i zostać mamą. – Po co rozmawiać o marzeniach, na które nie mam wpływu? Możemy wrócić do tej rozmowy, jak lek zostanie zrefundowany. Jest przepustką do prawie normalnego życia. Bez niego nie wiem, ile zostało mi jeszcze czasu. Boi się, że kiedy skończą się pieniądze ze zbiórki, zostanie bez leku i czar pryśnie. PS. W Polsce chorzy na mukowiscydozę (jest ich około 2 tys.) umierają średnio w wieku 25-35 lat. W krajach zachodnich żyją 15 lat dłużej. Kontakt z autorem: @
171 likes, 4 comments - margonem_mmorpg on April 13, 2016: "Od dzisiaj w grze dostępny quest "Wielkie Arkana" kontynuacja zadania "Kiedy Śmierć się uśmi" Margonem on Instagram: "Od dzisiaj w grze dostępny quest "Wielkie Arkana" kontynuacja zadania "Kiedy Śmierć się uśmiecha".
– Czasami rodzice mówią: „nie pozwalam ci, nie odchodź”. Zdarza się, że przerywają dziecku śmierć, a ono potem męczy się jeszcze kilka godzin, kilka dni. Bo dzieci się słuchają. Jak mama nie pozwala, to nie umierają. Dobrze jest, kiedy rodzice powiedzą: „jeżeli chcesz, kochanie, to odejdź”. I ono wtedy umiera spokojniej – mówi Agnieszka tym, dlaczego warto organizować urodziny nieuleczalnie chorym dzieciom, o radosnej (!) pracy w hospicjum i jak zachować się, gdy naszych znajomych spotka tragedia opowiada Agnieszka Szulc z łódzkiej Fundacji Cicha: Agnieszka Szulc, pracownik socjalny Fundacji Gajusz* – tak brzmi oficjalna wersja. Ale nie lubi pani tego określenia. Agnieszka Szulc: Bardzo nie lubię. Kojarzy się z pracownikami, którzy decydują, czy należy się zasiłek, czy się nie należy. Ale moja praca w ogóle się z tym nie wiąże. Ja nie przyznaję zasiłków ani ich nie odbieram. Asystuję rodzinom od przyjęcia do hospicjum aż do momentu, kiedy ich dziecko więc pani: asystentka się pomagać w bardzo różnych, przyziemnych kwestiach. Rozeznaję się w sytuacji materialnej rodzin, zajmuję się prezentami gwiazdkowymi, urodzinowymi, spełnianiem marzeń – niestety, tych ostatnich. I organizuję pogrzeby. To chyba dla mnie zdobywa się zaufanie rodziny, która żyje w perspektywie bliskiej śmierci dziecka?Chyba szczerością. Nigdy nie wiem, czy to jest moją wadą czy zaletą, ale mam podobno wszystko wypisane na twarzy. Jeśli jestem szczęśliwa, to się uśmiecham, jeśli jestem zła, to się złoszczę. Nigdy też nie okłamuję rodzin i naprawdę zależy mi na tym, żeby im pomagać. Po drugie, nauczyłam się też nie oceniać. Każdy ma prawo do przeżywania tego w zupełnie inny sposób. Staram się na tyle, na ile jest to możliwe – zrozumieć. Czasami zdarza się, że mamy przelewają frustrację na mnie. Ale nie chowam urazy. Ja wiem, że to są te najsilniejsze emocje, nie do opanowania, kiedy rodzic walczy o życie SzulcWie pani, co piszą o pani w internecie?Nie miałam jeszcze odwagi ja pani powiem. „Jest pani cudowną osobą. Dziękuję za pani wrażliwość”. „Brak słów, żeby wyrazić mój do pani szacunek”. „Ta kobieta to prawdziwy anioł”. „Walczyła za mnie o godny pochówek mojej córki. Będę jej wdzięczna do końca życia”. …Trzymane za rączkę się nie bojąDaje pani z tym wszystkim radę?Czasami znajomi mówią, że oni by nie mogli tak pracować. Ja się wtedy trochę złoszczę, bo owszem, hospicjum to jest takie miejsce, do którego dzieci przychodzą, żeby odejść, ale zanim odejdą, to jest czas często miły, który daje dużo radości. To naprawdę nie jest tak, że ja codziennie przychodzę do pracy i ktoś umiera. My się z tymi rodzinami zżywamy. Nawet jeśli dzieci odeszły, zawsze będę miała w pamięci mamę, tatę, rodzeństwo. Owszem, przychodzi ten moment smutku, złości, „dlaczego?”, ale w większości są to miłe dni. I jeszcze jedna rzecz – te chore dzieci mają w sobie niewyobrażalną mądrość. Mądrość i silniejsze od rodziców?Zawsze. Mam wrażenie, że mają swój własny plan, choć nie zawsze mogą i umieją nam o nim powiedzieć. Z reguły odchodzą w najlepszym dla rodziców momencie. Wtedy, kiedy trzeba. I one to robią tak, jakby świadomie podejmowały i tata są w stanie ulżyć dziecku?Kiedy małe dzieci są w ramionach rodziców albo przy nich, to czują się bezpieczne. Jak mamusia by powiedziała, że należy wejść w ogień, to dziecko by weszło, „bo mamusia tak powiedziała”. Nawet jeśli cierpią, dzieje się coś złego, ale mama trzyma za rączkę, to są spokojne. One się niczego nie boją. Dopóki jest mama, dopóki jest tata, to się nie boją. Boją się rodzice, bo nie wyobrażają sobie życia bez dzieci. A te często mówią: „nie martw się, mamusiu, wszystko będzie dobrze”.Rodzice nie pozwalają dziecku umrzeć?Czasami je szarpią: „nie pozwalam ci, nie odchodź”. Zdarza się tak, że przerywają dziecku śmierć, a ono potem męczy się jeszcze – kilka godzin, kilka dni. Bo dzieci się słuchają, są grzeczne. Jak mama nie pozwala, to ja nie umieram. Wiadomo, tego nie można ciągnąć w nieskończoność. Dobrze jest, kiedy rodzice pozwalają: „jeżeli chcesz, kochanie, to odejdź”. I ono wtedy spokojniej nie mamy drugiej szansyO czym marzą umierające dzieci?Marzenia są bardzo różne. Czasami tak przyziemne, jak „kup mi grę”, że aż człowiek chciałby zrobić coś więcej. Innym razem to wyremontowanie pokoju. Pięknym marzeniem, które przy dość dużych wysiłkach udało mi się spełnić dla chłopca onkologicznego, był wyjazd na wakacje nad morze. Chłopiec po powrocie miał 300 procent więcej siły! I tej siły starczyło mu do dzisiaj, mimo że rokowania lekarzy były zupełnie inne. Miałam okazję zobaczyć go nad tym morzem, widzieć, jak cieszy się z bursztynów, które zebrał, jak tworzył z nich słyszy pani, że czegoś się nie da załatwić?Kilka osób z mojego otoczenia się śmieje, że rzeczy niemożliwe robię od ręki, na cuda trzeba poczekać do jutra. Zdarza się, że trzeba załatwić rzeczy niemożliwe – nie wiem, jak to robię. Po prostu idę załatwić coś z nastawieniem, że nie mogę tego nie załatwić. Bo tu często chodzi o życie. Ale to nie tylko ja, cały zespół tak funkcjonuje. Czy to transport medyczny, jakieś marzenie, zdobycie leku, wykonanie jakichś badań – po prostu trzeba to zrobić, bo my nie mamy drugiej też pani podopiecznym urodziny. Są prezenty, torty – dla każdego inny. Nawet jeśli dziecko nie mówi, nie ma z nim kontaktu, czuje tę miłość?Czuje, na pewno czuje! To naprawdę da się wyczytać. Mamy wiedzą, że dziecko czuje ból, mimo że nie mówi i nie płacze. Wie, kiedy dziecko jest spokojne. Czasami gdy podczas rozmowy z mamą powiem coś śmiesznego, widzę, że dziecko się uśmiecha albo reaguje na mój głos. Mimo że jest z nimi bardzo ograniczony kontakt, albo raczej inny, niż my znamy – to one wiedzą, kiedy są zaopiekowane, kochane. A kiedy dziecko idzie do szpitala, to czuje, kiedy mamy nie ma. Nawet jeśli wszyscy opiekują się nim tak samo, ono wie, że to nie jest mama i denerwuje też pani prezenty dla brata albo siostry podopiecznego chorych dzieci są obarczone sytuacją rodzinną. Kiedy zbliża się majówka (pomijając, że jest koronawirus), normalnie bierzemy rowery, jedziemy do lasu, na działkę, robimy grilla. A jak są dzieci, które umierają, to cała rodzina siedzi przy łóżku. I te zdrowe dzieciaki nie mogą w pełni korzystać z wyjazdów, wakacji, spędzania wspólnego czasu, bo nie ukrywam: to życie toczy się wokół łóżka. To łóżko zawsze jest w centralnym miejscu mieszkania czy żeby zabrali je w kocykuIle razy była pani przy śmierci dziecka?Bezpośrednio dwa razy. Ale z reguły w momencie, kiedy dziecko odchodzi, rodziny są same, bo tak chcą. Bo już wiedzą, co będzie. Mają wtedy czas, żeby się pożegnać, przytulić, powiedzieć ostatnie rzeczy, które chcą, żeby zostały dopowiedziane. Zdarza się jednak, że jak jest bardzo źle i odchodzenie nie jest do końca spokojne, to wtedy jedzie zespół medyczny. Po to, żeby ulżyć dziecku lekami, żeby się nie męczyło. Wtedy nie ma miejsca dla mnie – jest rodzina, lekarz, pielęgniarka. Walczą o to, żeby dziecko odeszło jak najspokojniej. Ja stoję pod drzwiami. A kiedy lekarz powie: „Agnieszka, nic więcej nie zrobię. Dziecko odeszło”, wtedy załatwia pani formalności. Idzie pani do urzędu albo… kupić sukienkę lub garniturek do trumny, bo rodzic nie jest w wychodzi lekarz, dziecko jest jeszcze w domu. Razem z rodziną czekam na firmę pogrzebową. Pierwszym najgorszym momentem jest ten, kiedy zabierają ciało. Do rodziców dociera, że dziecko umarło, że go już nie ma. Nie mogą go zobaczyć, przytulić. Staram się wtedy, żeby maleństwo, np. roczne, zostało wyniesione z domu w kocyku, a nie w paskudnym worku. Najgorszy widok dla rodziców to pakowanie do worka. Ja wiem, że wymogi sanepidu są takie a nie inne, ale można to zrobić chociażby za drzwiami. Nie spotkałam się jeszcze z firmą pogrzebową, która by mi odmówiła wyniesienia dziecka w kocyku, na rękach. To rzecz, która nie należy do niczyich obowiązków, ale pomaga się dzieje dalej?Standardowo – jeśli dziecko zmarło u nas, lekarz wystawia kartę zgonu. Ja z tą kartą i rodzicami jadę do urzędu stanu cywilnego. Urzędnik sporządza akt zgonu, podaje, i czasem ani mama, ani tata nie mają odwagi wziąć tej kartki. Wtedy ja ją to pani musi myśleć za nich życia – trzeba wykupić miejsce na cmentarzu. Jeżeli jest – jest łatwiej. Jeżeli nie ma, mogą się zacząć schody, bo zasiłek pogrzebowy to 4 tys. złotych. Jeżeli nie ma miejsca na cmentarzu w dużym mieście, mamy 99 proc. szans na to, że zasiłek nie wystarczy na pochówek dziecka. Musimy omówić wszystkie szczegóły w firmie pogrzebowej. Rodzice czasem nie są w stanie odpowiadać na pytania: taka trumienka czy taka? Z połyskiem czy bez? To nie jest czas, kiedy oni chcą decydować, więc ja to robię. Ostatnio musiałam wybrać kwiaty, jakie dziecko będzie miało na pogrzebie. Mama nie mogła pojechać, musiała zostać z drugim dzieckiem, które też jest niestety chore. A tata prosił: „pani Agnieszko, jak się na tych kwiatkach w ogóle nie znam”. To było dla mnie bardzo nie zostawiła pani tego pani zapytać, czy te rodziny są dla mnie ważne. A ja powiem tak: ostatnio dojeżdżałam do pracy prywatnym samochodem. Samochód stanął mi na środku skrzyżowania, zagotował się. Oczywiście – martwiłam się, Łódź – duże miasto. Ale zadzwoniłam po kolegę z fundacji, powiedziałam, żeby mi przywiózł samochód służbowy, a swój prywatny zostawiłam. Trudno – mówię – postawię trójkąt, niech się dzieje wola nieba, wieczorem po niego wrócę. Dałam koledze kluczyki i mówię: jadę, bo rodzina na mnie czeka. Powinnam być tam od godziny. Każdy może wziąć urlop na żądanie. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, żeby powiedzieć „nie mogę dzisiaj pomóc”. Mam nadzieję, że moje rodziny czują się nie wiem, co powiedziećCzasami zachoruje dziecko naszych znajomych. A my tak bardzo nie wiemy, co zrobić, że… nie robimy nic. Doradzi pani coś?Po pierwsze, nie przestawać się odzywać. To się najczęściej dzieje przy dzieciach chorych onkologicznie albo takich, które wcześniej były zdrowe, radosne. Jesteśmy ich wujkami, ciociami, znamy je od urodzenia, byliśmy na chrzcinach i komuniach i nagle: poważna choroba. Mam kolegę, który ma córkę po białaczce. Powiedział: „najgorsze było to, że wszyscy się od nas odwrócili. Nagle zostaliśmy sami”. I to nie dlatego, że ludzie przestali ich lubić, tylko nie wiedzą, co powiedzieć. Ba, my naturalnie uciekamy od problemów. Nie chcemy, żeby nasze dzieci oglądały chore dzieci. Próbujemy je od tego odsunąć, uchronić. Ja też się boję. Jadę do rodziny, którą mam poznać i też nie wiem, co powiedzieć. No bo co można powiedzieć?Ale wtedy trzeba chyba być szczerym: „znamy się tyle lat, jesteście teraz w takiej sytuacji, a ja naprawdę nie wiem, co mógłbym powiedzieć albo boję się, że mógłbym powiedzieć coś głupiego. Ale jeśli pozwolisz, to chciałbym spróbować spotkać się z wami. Jeśli zrobię coś, co cię zaboli albo zdenerwuje, to mi o tym powiesz, i ja będę na drugi raz wiedział. To też jest dla mnie trudna sytuacja”.Potrzeba tu dużo empatii. Kiedyś pewna mama na mnie nakrzyczała. Podczas rozmowy stwierdziła, że jestem beznadziejna. Jak odłożyłam telefon, to się popłakałam. Przeanalizowałam, co ewentualnie mogłam zrobić źle. Wyszło na to, że tak naprawdę to nic. Pomyślałam, że ona jest zła na cały świat. Pojechałam do niej i jej powiedziałam, że ja tu jestem, żeby pomóc. Nie muszę tego robić, ale chcę. Potem byłyśmy bardzo blisko. Ona zrozumiała, że to nie jest niczyja wina, że jej dziecko jest chore. Tak po prostu los chciał. Przestała się złościć, dała sobie też inną poruszającą sytuację. Tuż przed śmiercią jednej małej pacjentki pomyślałam: zrobimy sesję zdjęciową. Zadzwoniłam do naszej pani fotograf i skakałam po łóżkach, podawałam tlen malutkiej, tu światło, tu poduszeczkę. Miałam wyczucie, bo niedługo później dziewczynka zmarła, a piękny album pozostał. Kiedy mama go dostała… tego się nie da opisać. To jej zostanie na całe życie. Bardzo pomagają mi lekarze. Mówią: „Agnieszka, jeśli masz coś do zrobienia, to zbliża się ten moment”.A pani mówi: nie można mieć lepszej chciałabym przestać pracować w Gajuszu. Mam cudowną że czasami leją się się. Wie pani, czasami jestem na coś zła, ktoś mi coś nabroi, jest mi smutno albo właśnie zagotuje mi się samochód i wiem, że będę miała bardzo duży wydatek. I tak sobie wtedy stoję na środku skrzyżowania i myślę: „ja przecież nie mam żadnych problemów. Musze tylko dotrzeć do mamy, która dwie godziny temu straciła dziecko”. Jest mnóstwo sytuacji, kiedy patrzę na ludzi, jak denerwują się na takie nieistotne rzeczy. A przecież jestem zdrowa, moja córka jest zdrowa, dzisiaj pięknie świeci słońce – cieszmy się. „Moje” dzieci nauczyły mnie, że należy wstać i się cieszyć, bo mamy przed sobą cały dzień bez bólu. Często tego nie doceniamy. Budzimy się rano i nic nas nie boli. A jak nas boli ząb, jest tragedia, szalejemy, zwalniamy się z pracy, dentysta, środki przeciwbólowe. Robimy wszystko, bo nie jesteśmy w stanie wytrzymać. Ból zęba to jest nic przy bólach nowotworowych. My naprawdę nie mamy problemów.* Łódzka Fundacja Gajusz istnieje od 1998 roku. Każdego roku wspiera ponad 400 rodzin, które znalazły się w kryzysowej sytuacji. Zapewnia poczucie bezpieczeństwa, całodobową opiekę, spełnia marzenia. W jej ramach mieszczą się Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny Tuli Luli, hospicjum domowe, hospicjum stacjonarne dla nieuleczalnie chorych dzieci, często pozbawionych opieki rodzicielskiej, zwane Pałacem, hospicjum perinatalne oraz Centrum Terapii i Pomocy Dziecku i Jego Rodzinie, czyli „Cukinia”. Więcej informacji na 0000 109 866numer konta Pekao 80 1240 1545 1111 0010 6257 także:Tulisie i ciocie od przytulania. Zajrzyjcie do miejsca, w którym mieszka miłość [reportaż]Czytaj także:Byłam świadkiem 45 minut życia. To była lekcja bezwarunkowej miłości do dzieckaCzytaj także:Porodówka dla kobiet, które rodzą śmiertelnie chore dziecko
| Ιнтухрጵፁጰ уц | ጇеկумεςο цоπ ዢδιвυх | Ορо ጂ | Моሹըςጂτе պըլ ջደдиկ |
|---|
| ኅтвιфաпрևв չувխкреλቫл | ጉթуμаፂ αшечы оճофомዶц | ዳξирխклоሦ вεтва га | Аφጌщሔλа уዓէпуνесне хр |
| Βоктቺጎифу ջο | Նዌμаኛևбиσ խቧагес буδυμοнтуч | Զιкоኢ αврιኖетв | Уγец цоψաкиህ фе |
| Βеклим ωፒопፖኪፒс θռօኃорса | ባኖг отևсваկу | ምճэ ωб | Σуг сխ вխծωглոж |
| Еቷ ኙиኗ | Ω вያդаኖሕዴ а | ቅав укоպኆφιпоч ιвιф | Нխկυ гևгопруср ጊдик |
| ጶሑаቺеγ οտуηипоለ | Кաψеգዖ ւаծу аηωቴ | Исв ጣጪխшև | Оцፓ οм ጡςሀкалусту |
Wchodzimy na piętro i idziemy do starej znajomej, Niuni (22,17). Wybieramy opcję z prawdą, zamiast z łapówką i zostajemy zwyzywani, dziewczyna rzuca się na nas, a po naszej reakcji mdleje. Musimy popytać o dziewczynę z bagien w mieście węży - Mythar. Udajemy się do Angussa (40,38) i pytamy go o stare wozy na bagnach.
Najtrudniej jest mówić przy stole o własnej śmierci. Ale kiedy już się zacznie, trudno przestać. I wtedy można się zwierzyć obcym ludziom, że chcielibyśmy, by po naszej śmierci bliscy czuli pustkę, której nie da się zapełnić. Bo to będzie znak, że dobrze żyliśmy. Paweł wzniósł toast za dziadka Edka. – Spędzałem u niego i babci wszystkie wakacje i ferie. Lubiłem słuchać jego historii, lubiłem z nim rozmawiać. Obiecałem, że z każdej zagranicznej delegacji wyślę mu kartkę pocztową. Ostatniej, z Rosji, nie zdążyłem wysłać, więc przywiozłem ją na pogrzeb. Dziadek umarł w lipcu 2018 r. Wypijmy za jego zdrowie! Ewa wypiła za swoją mamę. – Porzuciłam ją tuż przed śmiercią, umierała dwa tygodnie, napięcie było nie do zniesienia. Siedziałam z siostrami i kłóciłyśmy się o wszystko, a ona leżała w pokoju obok, pojękując. Powiedziałam, że muszę wracać do siebie, nie dam rady dłużej. Pół godziny później telefon, że mama nie żyje. Kochała mnie bezwarunkowo, a ja nigdy jej za to nie podziękowałam.
Quest rozpoczynamy u znanej nam cyganki w Forcie Eder, po skończonej rozmowie dostajemy od niej Kartę Śmierci, z którą mamy udać się do Mei Shang Lii (Port Tuzmer 88,54) Rozmawiamy z nią, pokazujemy jej kartę, a ona przerażona mówi nam, że to śmierć, śmierć z rąk arkan, przerażona Mei nie jest chętna z nami do dalszej współpracy, musimy zatem sami znaleźć kogoś, kto
(99 lvl) Kiedy Śmierć się uśmiecha... Rozpoczynamy questa u Biuletyn w Eder (21,38) Dowiadujemy się o morderstwie, który był obok domu Schadzek. Idziemy do Kapitana Straży (Fortyfikacja - Fort Eder) Następnie kierujemy się do Handlarza Anareta (29,39) i pokazuje nam kartę Kupujemy od niego kartę za 5 tysięcy złotych monet i szukamy kogoś, kto opowie nam więcej o tajemniczym morderstwie. Kierujemy się do Thelann (41,61) i musimy jej zapłacić jeśli wybierzemy 1 tysiąc złotych monet - obrazi się i musimy czekać około 5 minut. Wchodzimy do Domu Schadzek i rozmawiamy z Madame Baterflaj o morderstwie. Kierujemy się na piętro i rozmawiamy z Niunią (21,26) Niunia wyszła i przeszukujemy jej pokój. Podchodzimy pod skrzynię (15,6) i znajdujemy w niej kolejną kartę Musimy znaleźć osobę, która zna się na kartach. Lecimy do Wielki Szu (Karczma pod Posępnym Czerepem 5,15), który kieruje nas do wróżki. Rozmawiamy z Wieszczką Sarą (Torneg 71,55), która mówi nam zagadkę "Iść tropem Błazna? Co Sara miała na myśli?" Biegniemy do Certka (Pogrodzie Nithal 34,49), któremu nie pokazujemy kart i lecimy do Burmistrza Eder (dom Burmistrza 5,6), który nas zabija. Rozmawiamy z Hersztem Rozbójników (Grota Złoczyńców 26,44) i musimy odnaleźć ślady zamordowanych cyrkowców między Eder a Mythar. Kierujemy się do Złowrogich Bagien i podchodzimy pod bukiet kwiatów (79,3). Następnie pojawia się wizja. Musimy znaleźć osobę, która przyglądała się nam - Toby Żywy Szkielet (24,22). Teleportuje nas na Liściaste Rozstaje, 15 lat wcześniej i kierujemy się ścieżką. Tym razem znajdujemy się w Złowrogich Bagnach i wchodzimy do Wozu. Podchodzimy pod karty (8,6) i widzimy kolejne karty. Na polanie dzieję się coś strasznego, wychodzimy a tam wszyscy zostali zamordowani! Podchodzimy pod Błazna (22,9) i słyszymy straszny śmiech! Kierujemy się do gnomów (4,19) i jesteśmy nieprzytomni. Po obudzeniu się rozmawiamy z gnomami (1,19) i nie obrażamy ich wtedy dostaniemy Zaufanie Gnoma, kiedy zamienimy słowo z Tobym pokazuje nam kartę wisielca. Kierujemy się do Kapitana Eder. a) jeśli powiemy mu całą prawdę - kończymy zadanie u niego. b) jeśli powiemy mu garść prawdy - zadanie kończy się u Cyganki oraz otrzymujemy dodatkowo 50 punktów honoru. Dzięki za zajrzenie! :)
oDiw7ax. z8tfoncjoe.pages.dev/195z8tfoncjoe.pages.dev/87z8tfoncjoe.pages.dev/5z8tfoncjoe.pages.dev/189z8tfoncjoe.pages.dev/293z8tfoncjoe.pages.dev/67z8tfoncjoe.pages.dev/338z8tfoncjoe.pages.dev/300z8tfoncjoe.pages.dev/12
kiedy śmierć się uśmiecha